Są dwa takie tematy, których nigdy na blogu nie poruszałam. Dochodzę jednak do wniosku, że warto. Czytanie dzieciom w dwóch językach wzięło się stąd, że mieszkam w Norwegii. Tak samo sytuacja przedstawia się z moim nietypowym wózkiem bliźniaczym. Gdybym nie mieszkała w Norwegii, zapewne taki temat nigdy by się nie pojawił, więc uważam, że jak najbardziej nadaje się na bloga o emigracji. A może zainspiruje to Was do dyskusji i przemyśleń?
Od samego początku przygody z dziećmi towarzyszą nam książki dla dzieci. Nie ma dnia bez czytania książeczek. Mój plan dnia zawiera czytanie książek i jest to tak samo ważne jak zmiana pieluch, czy zrobienie butli z kaszą. Nie ma wyjątku od tej reguły. Czasem nie pójdziemy na spacer, czasem nie zrobię im nauki jedzenia samodzielnego ale czytanie jest zawsze. Albo raz albo dwa razy dziennie. Piszę o tym, bo uważam, że jeśli mogę kogoś zainspirować do czytania dzieciom, to warto.
A teraz ciekawostka, a być może temat do dyskusji dla innych rodziców, czy nauczycieli języków obcych. Mam książeczki polskie i norweskie. Czytam dzieciom albo po polsku albo po norwesku. Gdy wyciągam książeczkę norweską, czytam i mówię do dziewczynek tylko po norwesku. Nie wtrącam polskich zdań. A wraz z książeczkami po polsku przechodzę na język polski. Staram się przy tym poczytać kilka książeczek po norwesku, a potem albo bierzemy się za polskie książeczki albo czytam je innym razem. Nie mieszam książeczek. Moje dziewczynki są w stanie skupić się na dziesięć czy piętnaście minut nad książeczkami.
Czytałam o rodzicach w Polsce, którzy uczą w ten sposób swoje dzieci języków obcych. Robią to być może dla swoich własnych ambicji albo uważają, że taka nauka jest naturalna, niewymuszona i nie jest na siłę. Zapewne mają dużo racji. W moim przypadku jest jednak tak, że dziewczynki będą musiały nauczyć się jednocześnie obu języków. A książeczki dostały poprostu za darmo od wydawnictwa. Grzech nie skorzystać z darmowych książek. A co Wy o tym sądzicie?
Drugi temat, to wózek. Mieszkam na wysokim wzgórzu. Mam naprawdę stromo pod górę, a zjeźdźam na hamulcach z piskiem opon i pomalutku. Jak sądzicie, jakim cudem wracam do domu wózkiem? Mam wózek z napędem elektrycznym, który zrobił mi tato. Gdyby nie on (tato, wózek), nigdy bym się sama z mojego wzgórza nie wydostała. Nie poszlibyśmy nigdy do przedszkola ani nie pojechalibyśmy do miasta, bo samochód mamy jeden i mąż go bierze do pracy. Bateria w wózku trzyma dziewięć godzin pracy i ładuję ją rzadko, bo przecież nie używam jej non stop, tylko jak mam pod górkę. Piszę Wam o wózku, żeby zasięgnąć Waszej opinii na ten temat. Jestem ciekawa co o czymś takim sądzicie. Czy to luksus i fanaberia, czy może coś, co fajnie byłoby mieć? Jak temat się rozwinie w komentarzach, to opowiem Wam, jak reagują na mój wózek Norwegowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz