wtorek, 16 listopada 2021

Znowu przeprowadzka






Przed nami przygoda - kolejna przeprowadzka. Tradycją stało się już przeprowadzanie się co dwa lata. I mimo, iż z przeprowadzek mogłabym doktorat robić, to może czas zerwać z taką tradycją :). A to dlatego, że mamy ku temu dobry powód.

Otóż kupiliśmy sobie duży jednorodzinny dom. Na wyspie! Na Zadupiu przez duże Zet.

Już od dawna planowaliśmy kupić dom. Chodziło nam o taki wolnostojący jednorodzinny, z wieloma możliwościami. Dopiero gdy wiedzieliśmy, że bank da nam kredyt, zaczęliśmy szukać odpowiedniej lokalizacji. Gdy dowiedzieliśmy się od banku, w jakim zakresie cenowym możemy szukać, byliśmy już dużo bliżej celu. Oznaczało to wczytywanie się w raporty stanu technicznego konkretnych domów, objazdy po okolicy i rozeznanie w terenie. Czy jest blisko do szkoły, przedszkola, gdzie sklep, gdzie przystanek i tak dalej. To były długie dyskusje wieczorami, siedzenie przy laptopie godzinami. I zaglądanie co chwilę na pewien czerwony dom. 

Visning

Nie, już za późno. Ktoś już był na prezentacji i zaraz da ofertę kupna. Postanowiłam ten dom jednak pokazać doradcy finansowemu, który nam kredyt załatwiał. Zadzwonił on do banku i spytał, czy bank akceptuje ten dom. Cóż z tego, że bank dzień później zaakceptował dom, skoro oficjalne oglądanie domu odbyło się w dniu, w którym dostaliśmy kredyt. Poczułam się tak, jakbyśmy spóźnili się o jeden dzień lub dwa. Ale trzeba przyznać, że doradca sprawił się na medal. Jeszcze zanim nasz bank zaakceptował dom, doradca zadzwonił do maklera który ten dom sprzedawał. Spytał, czy padła oferta kupna, bo jeśli nie, to są jeszcze inni chętni, że być może warto poczekać.

Oferta, przynajmniej oficjalnie, nie padła. Pojechaliśmy oglądać dom. Był to nasz pierwszy w życiu visning, czyli prezentacja domu na sprzedaż. Dom okazał się ładniejszy i bardziej imponujący niż na zdjęciach. I dużo bardziej urokliwy, z charakterem, którego zdjęcia nie oddadzą. Następnego dnia postanowiliśmy złożyć naszą ofertę kupna. Makler był bardzo zadowolony z ceny. Wydawało się nam wtedy, że chata jest nasza.

Osiemnaście minut

Okazało się następnego dnia, że inne małżeństwo ruszyło do boju i zaproponowało wyższą cenę. Najbardziej zdenerwowało mnie w tym to, że dali bardzo krótki termin do zaakceptowania oferty właścicielowi domu oraz ewentualnym innym chętnym, którzy chcieliby podbić cenę. 

W mojej pracy nie mogę mieć cały czas telefonu przy sobie. To jakiś cud, że zobaczyłam wiadomość od męża. Jest licytacja. I musimy dać wyższą cenę w krótkim czasie. Mamy 18 minut. I tak licytowaliśmy się z nimi. Dawali nam po parę minut na przelicytowanie ich. Nie zdążysz, bo masz coś do zrobienia w pracy? Przegrasz, nawet jak masz więcej pieniędzy. 

Gra o wszystko

W pewnym momencie naszym przeciwnikom skończyły się fundusze. Zadzwonił do mnie makler z gratulacjami, choć do końca licytacji było jeszcze dziesięć minut. Nie mogłam uwierzyć. Kupiliśmy ten dom. Wygraliśmy licytację, choć gdyby tamci mieli więcej pieniędzy, moglibyśmy licytować dalej. Byliśmy więc bardzo zadowoleni, bo nie musieliśmy rzucać wszystkich funduszy jakie mamy.

Pokazałam Norwegom w pracy ten dom. I powiem Wam, że podobał się ludziom, składali mi gratulacje. To było jedyne w swoim rodzaju uczucie. Duma, związana z tym, że staliśmy się właścicielami nieruchomości, a nie wynajmującymi. To ogromny przeskok nie tylko mentalny, ale i ekonomiczny. Teraz spłacamy kredyt sobie, a nie komuś. 

Tej nocy nie mogliśmy spać. Samo kupowanie domu jest niezmiernie proste, a zarazem niezmiernie stresujące. Ten dom czekał na nas. Był wystawiony na sprzedaż od miesiąca i kupiliśmy go jak tylko dostaliśmy zielone światło od banku. Decyzji szybkiego zakupu nie żałujemy, gdyż dobrze wiedzieliśmy, czego chcemy. Ten dom spełnia wszystkie nasze kryteria, jakie można sobie w takim zakresie cenowym założyć. 

Przyjeżdżamy tam, by dowieźć rzeczy, pomalować coś, coś sprawdzić czy zwyczajnie na weekend, żeby dzieci się aklimatyzowały w nowym domu. Jeszcze się nie przeprowadziliśmy, a już czujemy, że jesteśmy we właściwym miejscu, że to będzie dobry dom dla nas. 

Nasza duża, drewniana, czerwona chata stoi na słabo zaludnionej niewielkiej wyspie z całkiem ciekawą historią, której nie znajdziecie nigdzie w internecie, tylko u mnie na blogu niebawem. :) Chata jest mega norweska, tradycyjna, choć nie całkiem rustykalna. Ja - wielbicielka starych drewnianych domów - zakochałam się od razu i w jej wnętrzu i w zewnętrzu. 




niedziela, 14 listopada 2021

Powrót do pracy


Dawno mnie tu nie było. Nie pisałam z dwóch powodów. 

Pierwszy to taki, że dopadła mnie proza życia. Doszłam do wniosku, że po co pisać o rzeczach mało ważnych i drobiazgach, bo kogo to obchodzi. Że u mnie przecież nic nowego.

A potem, w połowie kwietnia, nadarzyła się okazja, by znowu zacząć pracować. I ruszyłam do boju. Wtedy już nie miałam czasu pisać, choć życie nabrało i kolorów i rozpędu. 

Zanim urodziłam dziewczyny, pracowałam jako asystentka przedszkolna. Byłam pracownicą na zastępstwa w różnych przedszkolach. Teraz pracuję znowu w takim samym charakterze.

Tylko że jest jednak bardzo inaczej. Po pierwsze pracuję w innej firmie, która faktycznie ma pełno zleceń i jak się chce, można spokojnie pracować na 100% etatu. Mi wychodzi mniej, gdyż często mi coś wyskakuje. Albo dzieci chore albo ja. Wystarczy, że kaszlesz i już nie możesz iść do pracy ani brać zlecenia. Takie czasy ... Albo trzeba coś ważnego w urzędzie załatwić o godzinie 10.00 i wtedy muszę brać wolny dzień. 

Zaletą pracy na zlecenia jest kalendarz dostępności, który wypełniam sobie sama. I to ja decyduję, czy i kiedy mogę pracować, oraz w jakich godzinach. A jeśli firma zaproponuje mi zlecenie, które mi nie pasuje, to mogę je odrzucić. Tak też było w poprzedniej firmie, tylko zleceń było mało, a ja nie miałam ani śmiałości, ani potrzeby odmawiać czegokolwiek. Bo jak ma się mało zleceń, to się bierze wszystko, co dają.

Tym razem zleceń jest dużo i zawsze mogę powiedzieć, że jest mi za daleko, bo nie dam rady odebrać dzieci z przedszkola. A wtedy dostaję inne zlecenie. No i najważniejsze jest to, że jeżdżę samochodem, a nie komunikacją miejską. Mam zatem pewną przewagę w decydowaniu, dokąd dam rady dotrzeć a dokąd nie.

Dni stały się długie. Wychodzę przed siódmą rano i zawożę dzieci do przedszkola na powiedzmy 7.10. A potem jadę w teren. Najczęściej mam już zaplanowane zlecenie i jadę na ósmą i pracuję do godziny 16.00. Czasami zdarzają się zlecenia od godziny 8.30. Potem jadę po dzieci. Zanim wrócę do przedszkola, ubiorę je, wyprowadzę i pojedziemy do domu, jest już zazwyczaj 16.50 lub 17.00. I wtedy obiadokolacja jest już prawie gotowa. Mąż jedzie do pracy na siódmą i wraca o 15.00. Ja jestem długo poza domem każdego niemal dnia, choć nie robię nadgodzin. Marzę o tym, żeby mieć wszystko blisko i pracę zawsze w tym samym miejscu, tak jak on. Albo chociaż kilka różnych ale tych samych przedszkoli. Myślę, że to kiedyś nastąpi. Póki co mam daleko do przedszkola dziewczyn, daleko do pracy albo blisko ale muszę na parkingu czekać na moją godzinę. Najtrudniejsze jest wyjście z trzyletnimi dziećmi z domu, kiedy nie chcą dać się ubrać i protestują. Jest to trudne mimo że dziewczyny szykujemy we dwoje. Trudne jest też szukanie nowych miejsc pracy, kiedy goni czas, a Ty musisz dojechać gdzieś, gdzie nigdy wcześniej nie byłaś. Ale daję rady. Nie chcę mówić, że jest łatwo. Sama praca w przedszkolu jest przyjemna i nieskomplikowana. 

A potem pojawił się trzeci powód niepisania. Miałam zajęty i czas i zajęte myśli jedną rzeczą: kupić dom. I teraz już wiem, że będzie znowu o czym pisać :)